Blogger Tips and TricksLatest Tips For BloggersBlogger Tricks
  • Na co komu Walentynki?

    https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgZ8_HCZaJs_vHRni9v7UpPmqSWVGgLVNE1JMMUJyc3bn9Ok0j1S8NviTYBDcg3ut3Ng6TRlRyASk3VtoCXTD84fqOyodUQsBscaj7RMdHMej2hLfumJTL07kEkbt7zydUlxtlbaFja7hmc/s1600/Walentynki.jpg

    Miliardy serduszek. Baloników, lizaków, kwiatków, misiów. Po co?

  • Blue monday - czyli jeśli nie lubisz poniedziałku, to tego wyjątkowo.

    https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjv6XiBKrjDZL18gaHUh0PbU63AExFnk-qbuTpODc50leVxnG2WxJCIfPQ9-Bv4Ahn2OLltFgJA6pLjiEU0yTK6dcHquCAF7UJMaSXwqq76UcBbAZSowBCDbYx0VNKT1IgBU-0K8wvXjk3m/s1600/blue_monday.jpg

    Dziś w teorii najbardziej depresyjny poniedziałek w roku. Według wyliczeń kogoś mądrego, albo po prostu siedzącego na odpowiednim stołku 18 stycznia jest dniem, w którym nie powinniście wychodzić spod kołdry, bo nic dobrego Was nie spotka.

  • Sposób na brak wolnego czasu.

    https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgnb4ki9YsM5ogDjUd4A__5oeaoQMCzlwHR54d-bdeQL5JvpAzo8FfYb6TruvhPKfSW3eltWgfH4IUreqE5QN5mnIh7JEy2RqKhr7PeHNzXpBhDHBKCxQCMSMrCG5s4hHutdUeXBDXOJBoH/s1600/sposob_na_brak_wolnego_czasu.jpg

    "Nie mów, że nie masz czasu. Masz tyle samo godzin na dobę, ile mieli Helen Keller, Pasteur, Michał Anioł, Matka Teresa, Leonardo da Vinci, Thomas Jefferson i Albert Einstein."

  • Typy klientów sklepów. Z doświadczenia :)

    https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEihRqYGobsASqJpKsRLravUo-eVftzV7E9aT7j9cEDHHaOA7mtSaP5sEFZWhONnNh4mhIv566L34DKNKapjj-7xzHiyftsFEJ8RwVOrzqnFMeGq6fmbMHunm40r5Jx7nOsgtIrd9Gz_RF2D/s1600/typy_klientow.jpg

    Jak większość z Was (tak z dużej, bo Was lubię), wie pracuję znaczną część życia na marketach. Marketach różnego rodzaju.

  • Liebster Blog Award czyli krótkie Q&A

    https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiHpeGLWmfg_tyYtTn13BphVnniZEpmgBj359McN-_FmOyRg6KO4To9Oh6p9l7xtR8Bx3lf7_yAz3Pls6vVscMoGHNEXyxx95rZchz5SW8piM61gRafic9GZZmbgaHD0hgwKQpXUwX5lUkK/s1600/liebster.jpg

    Weronika nominowała mój blog do odpowiedzi na Liebster Blog Award. Jest to cykl w którym blogerzy nominują 11 blogów do odpowiadania na 11 pytań w dowód uznania ich pracy.

sobota, 2 września 2017

Jaki tron i jaka gra... czyli podsumowanie 7 sezonu Gry o tron





Po dłuższym zastanowieniu uznałem, że taki temat jak finałowy odcinek Gry o tron nie może przejść bez echa. Dlaczego? Bo w sumie znam tylko dwie osoby na świecie, które uznały, że nie oglądają tego serialu, ale nie widziały dlaczego, więc zwykłem uważać, że oglądanie kolejnych odcinków jest dla większości społeczeństwa niemal jak jedzenie i spanie. Co prawda ten sezon dał niewiele odcinków, ale za to ich jakość...

Na początku nie mogę pominąć faktu, że niemal po każdym odcinku wszędzie było słychać głosy, że to najlepszy odcinek w historii. Nie wiem czy to był celowy zabieg, ale nie dość, że sezon rozpoczął się fantastycznie, to z odcinka na odcinek było jeszcze lepiej. Słupki procentowe sięgały niemal samego nieba... ale dwa ostatnie odcinki uniosły się na tyle, że nawet trójoka wrona nie mógł ich zobaczyć...





Przedostatni odcinek był znakomity - sceny podróży jak z Władcy pierścieni, następnie walka z niedźwiedziem w zamieci, aż sam finał sceny z hordą nieumarłych na zamarzniętym jeziorze i ratująca przed niechybną śmiercią bohaterów Smocza Królowa. W pewnym momencie można było pomyśleć, że to koniec Johna Snowa... dlaczego? Ano każdy z poprzednich potencjalnych partnerów Daenerys umierał, no i Gra o tron przyzwyczaiła nas już do tego, że w momencie w którym polubimy kogoś, to ten ktoś znika. Zdążyłem się już do tego przyzwyczaić przez The Walking Dead, gdzie przestałem przyzwyczajać się do bohaterów, bo umierają oni w tempie uniemożliwiającym ich poznanie, a co dopiero polubienie. Scena z przylatującą na smoku królową była epicka, nie wiem czy w jakimkolwiek serialu nakręcono podobną, gdzie sama scenografia powalała na kolana... nie mówiąc już o efektach specjalnych. No i to przełamanie konwencji, gdzie wiecznie śmiałkowie ratują kobiety...


A ostatni odcinek? Tylko przez złamaną nogę nie poszedłem na premierę w kinie, bo uważam, że czemuś takiemu należał się wielki ekran. Świetne wydarzenie, bo nie ma nic fajniejszego niż możliwość zobaczenia swojego ulubionego serialu w dobrych warunkach i w gronie osób, które podzielają Twoją pasję. Jestem zdania, że nowy sezon powinien być w całości puszczany w kinie. Wiecie - jakiś abonament typu 50-100 złotych za te 7 odcinków i cotygodniowe spotkania w poniedziałek o 20. Seansom mogłyby towarzyszyć jakieś mniejsze/większe atrakcje związane z serialem, a po myślę że większość wybrałaby się na jakieś integracyjne piwo. Tylko boję się, że finał musiałby zostać wtedy puszczony w nieco inny dzień, niż poniedziałek... ;)






Wracając do odcinka... jedyne co mnie trochę zawiodło to to, że trwał godzinę dwadzieścia i z całą pewnością można było go rozbić na dwa mniejsze. Dlaczego? Tygodniami czekałem na wielką finałową bitwę i niektóre sceny niemal mi umknęły. Znaczy oglądałem je, ale byłem jakby myślami nieobecny, myśląc już o finale. Oczywiście fakt śmierci Littlefingera i tak mnie ucieszył, bo skrajnie go nie lubiłem. To taki typ przyjaciela, który zawsze z Tobą jest, ale tylko po to żeby skorzystać z bycia obok i jeszcze Cię potem podpierdzielić. Dobrze, że w Winterfell mieli Brana, bo w innym przypadku wydaje mi się, że Arya musiałaby po raz kolejny użyć swojej umiejętności. Chociaż brakuje mi tego, bo nie po to w serialu stworzono chyba najbardziej nużący mnie wątek gierek w "Pannę nikt" ciągnący się przez cały sezon, żeby potem użyć tego tylko raz, aczkolwiek mega efektownie w pierwszym odcinku siódmego sezonu.




Niesamowite wydaje się opanowanie smoka przez nieumarłych. Niby oczywisty fakt, ale gdy zginął nie zdawałem sobie sprawy, że tak naprawdę przeszedł on na "drugą stronę mocy". Wielki mur zniknął w mgnieniu oka pozostawiając ewentualnie niewielki pagórek, który obronić będzie trudno, zwłaszcza że armia jeszcze nie wyruszyła z Południa. Myślę, że Jimiemu nie zabraknie jaj i wyruszy wraz z królewską armią na pomoc Północy mimo jego miłości do Cersei. A odnośnie rodzinnej miłości, to pomimo kazirodztwa wątek Johna i Daenerys świetny! Już od ich pierwszego spotkania coś iskrzyło i mimo, że było to dość przewidywalne to ukoronowanie ich znajomości było nakręcone ciekawie. Zastanawia mnie tylko czy Bran jest w wieku w którym może patrzeć na takie rzeczy... ;)

Zawiodło natomiast spotkanie na szczycie. Przewidywalne do porzygu, bez zwrotu akcji, spodziewałem się czyjejś śmierci, wystrzałów, wybuchów, a tu tylko tchórzliwy kapitan opuścił lekko tonący okręt jako pierwszy i skończyło się na chwili strachu przy wypuszczaniu nieumarłego. Niby Cersei zdecydowała się potem złamać dane słowo, ale nic konkretnego z tego nie wynikło. Straciliśmy natomiast dobre 30 minut na rozmowy jak każdemu z nich jest ze sobą źle. No i zawiódł sam finał... miesiącami czekaliśmy na walkę, która o ile rozpocząć się zaczęła to... mamy tak na prawdę kompletnie nieprzygotowaną obronę, masę ludzi kilka dni od muru i rozwalony mur. Z takim faktem musimy się przespać przez następne dwa lata. Może George R.R. Martin zdąży nawet napisać w tym czasie książkę? Szczerze wątpię, ale jego wersja rozwinięć wątków zastanawia mnie na tyle, że na pewno bym po nią sięgnął. Podejrzewam, że boi się tego, że serial "poszedł" fabularnie tak dobrze bez jego scenariusza, że mógłby tego książką nie dogonić...

No to czekamy.






piątek, 20 stycznia 2017

Czy cztery godziny mogą zmienić Twoje życie?




Jak wrócić to po jakiejś inspiracji. W sumie znajomy prowadzi bloga i kanał na YouTubie i nie mogę dojść do tego jakim cudem ma tak mało wyświetleń, bo to co robi wygląda coraz lepiej. Wczoraj obejrzałem jeden z jego materiałów o książkach i... myślałem nad tym pół wieczoru. W sumie wiecie, nie zdarza mi się czytać jakoś specjalnie wiele książek, poza branżowymi odnośnie bloga, no i tych z gatunku biografii motywacyjnych, więc ciężko mi się zgodzić z początkową tezą, że książki dają więcej niż Internet. Internet dał mi tyle, ile chyba nic innego. Może temu, że nie szukałem nigdzie indziej. Ale... jedna z opisanych książek dała mi swego rodzaju przemyślenia.

Dojechany opisał książkę, którą napisał Timothy Ferriss o świetnie brzmiącym tytule (i raczej dobrze klikalnym) 4-godzinny tydzień pracy. Samą treść książki pominę, bo możecie to zobaczyć u Bartka, ale zastanowiłem się nad samą koncepcją, bo czy może być lepsza informacja dla kogoś, komu czasem brakuje motywacji, że wystarczy żeby poświęcił na coś godzinę?


Z założenia chodzi o to, że mamy 8 godzin na sen, 8 godzin na pracę, a 8 godzin jest całkowicie wolne. Wiadomo, w tym czasie zwykle jemy, siedzimy przed komputerem, nie ukrywając - zwykle ten czas tracimy. Ale... jeśli poświęcimy 4 godziny na coś rozwijającego - po godzinie dziennie to po roku efekty będą świetne. Nie musi to być nawet aż tyle, ale pomyślcie - jeśli przez cały rok będziemy np. ćwiczyć nad swoją sylwetką godzinę, godzinę uczyć się angielskiego, godzinę czytać książki i godzinę np prowadzić bloga to po roku da nam to 365 godzin każdej z tych czynności! Na efekty nie trzeba będzie długo czekać, bo będą na pewno zdumiewające.


Dla każdego może to być coś innego. Dla każdego może to być coś, co chcielibyście rozwinąć w swoim życiu. To pozornie jedna godzina na jedną rzecz, której chcielibyście się poświęcić. Ktoś może powiedzieć, że ma tyle zajęć, że ciężko mu ten czas jakoś wygospodarować. Może wtedy rozwijać nie cztery, a dwie rzeczy. Ja wróciłem do biegania i do bloga. No i poprawiam grę na linii w LoLu, co wiąże się z Twitchem i YouTubem. Czy zatem po roku przebiegnę chociaż półmaraton, blog trafi do Rankingu najbardziej wpływowych blogerów przyszłego roku, a w lola zagram jak Faker? Pewnie nie, ale w każdej dziedzinie której się poświęcę zrobię jakiś progres - to pewne i wiąże się z koncepcją, że jeśli czemuś poświęcisz tysiąc godzin to będziesz w tej dziedzinie na prawdę dobry. Czyli potrzebujemy 3 lat żeby osiągnąć sukces. A jeśli w życiu nie chodzi o progres to o co?

Cały czas do przodu. Do znów!




środa, 13 lipca 2016

Pokemon Go ! Jak grać żeby wygrać, rady dla początkujących, pierwsze sukcesy.



Świat zwariował. Serio. Ale wbrew temu co mówią media i szara masa... to całkiem fajnie. W końcu wyszła gra, która całkowicie zmieniła świat gammingowy. Wiem, wiem - były kiedyś tytuły wykorzystujące świat realny, ale mówiąc szczerze, jakoś mnie specjalnie nie wciągnęły. W Pokemon Go, bo o tej aplikacji będzie mowa, całkowicie zmienił podejście do gier. W końcu klasyczne januszowskie "Odejdź już od tego komputera" zmieni się na "Kiedy w końcu wrócisz do domu". Trafiłem na mema, na którym widniało "To uczucie, gdy pies po czterogodzinnym spacerze chce już wrócić do domu, a Ty jeszcze nie". 

Od początku - bo nie wiem czy wszyscy się orientują o czym zacząłem pisać. Pokemon Go to aplikacja, która kreuje świat pokemonów, czyli stworków, które pamiętam jeszcze z czasów dzieciństwa. Robi to na podstawie lokalizacji z google maps, co jest o tyle fajne, że każdy większy budynek, mural czy nawet stacja ma swoje odwzorowanie w świecie Pokemon Go. 


Na początku musimy włączyć GPS, internet oraz połączyć aplikację z naszym kontem google. Byłbym zapomniał - aplikacja nie jest jeszcze oficjalnie dostępna w Polsce. Aby zagrać na andoidzie trzeba ją ściągnąć z innego źródła. Przykładowo z tego lub z tego. Jeśli natomiast macie iOS to sprawa jest trudniejsza albo łatwiejsza. Zakładacie szybko konto na Nowej Zelandii i ściągacie apkę. Potem przełączacie się już normalnie na swoje Polskie konto i macie do niej dostęp bez żadnych ograniczeń.

Powyżej spotykacie się z Doktorem Oakiem, który każe wam wybrać jednego spośród trzech pokemonów tak samo, jak to było dawniej. Ja wybrałem charmandera, bo bulbozaur i squirtle są w bardzo bliskiej okolicy. Charmandera na Bielsku jeszcze nie spotkałem.



Bardzo fajną sprawą jest ukazanie budynków w grze. Za podejście do urzędów, stadionów czy murali dostajemy darmowe pokebole, punkty hp dla walczących pokemonów czy inne rzadsze przedmioty.  

\

Powyżej macie pokazane co wyskoczyło mi po obróceniu spota obok dawnego muralu reklamowego. Cała gra to jednak przede wszystkim szukanie pokemonów. W tym celu chodzimy sobie po mapie i co jakiś czas sprawdzamy które pokemony są w naszej okolicy.


Jak widzicie w mojej okolicy jest dość bogato, chociaż screen ma jakieś dwa dni, więc już ciężko mi znaleźć pokemona, którego nie mam. Jeśli natomiast trafimy na pokemona, to...



...to możemy go złapać. Załącza nam się aparat i widzimy pokemona w świecie realnym. Często przytrafiają się zabawne historie, jak złapanie pokemona, który po kimś chodzi czy wychodzącego z naszej lodówki. Jeśli uda nam się go trafić pokebolem to tak jak w serii pokemon musimy odczekać, aż zgaśnie na nim lampka. Pokemon ma kilka chwil żeby się uwolnić i czasami im się udaje. Wtedy musimy zużyć kolejnego pokebola żeby złapać go ponownie.  

 


Fajne jest też to, że jeśli złapiemy danego pokemona to wcale nie musi nas to ograniczać. Nadal możemy łapać te same pokemony, bo daje nam to punkty danego pokemona potrzebne do zrobienia jego ewolucji lub treningu. Wysyłamy podwójne pokemony do Oaka i łapiemy dodatkowe punkty do ich ewolucji i wzmacniania! Nasze pokemony muszą przecież być mocniejsze od innych. A po co?




Ano po to, bo istnieją trening areny. Miejsca gdzie możemy przyjść i spróbować się z czyimś pokemonem. Jest to o tyle fajne, że można realnie sprawdzić nasz poziom i czy nadal potrzebujemy ulepszać naszego pokemona czy jest już dostatecznie mocny i możemy trenować już innego. Zbędne pokemony możemy wysyłać do Doktora oaka. Po wygranej walce możemy zostawić swojego pokemona do obrony danego centrum treningowego. Ja akurat zostawiłem jednego ze słabszych, bo szedłem jeszcze w inne miejsce i uznałem, że najmocniejszy Clefairy jeszcze mi się przyda.



Po prawej macie miejsce areny. Trochę zawiodła ich lokalizacja, bo wprawdzie Krzyż na łące nadal istnieje, ale dookoła niego powstaje osiedle i trochę ciężko było się tam dostać. ;)


Jedyny minus to okienko, które zobaczyliście powyżej. Akcje Nintendo poszybowały w górę, aplikacja jest szybciej instalowaną od Tindera (w sumie w obu apkach chodzi o łapanie Pokemonów, więc w sumie stąd podobna popularność ;) ), ale jeśli serwery będą tak często padały to wiele osób nie zagrzeje tu miejsca na długo. Potencjał jest jednak ogromny.

Aaaa zapomniałbym - aplikacja jest też świetna dla... biegaczy. Mamy kapsuły do których wkładamy jajka. Z jajek wykluwają się pokemony po przejściu 2,5 i 10 kilometrów. W sam raz na poranny trening! :) Mamy dwa rodzaje inkubatorów dla naszych jajek - lepszego rodzaju i dostajemy je trzy na start (które zachowajcie dla tych 10 kilometrowych jajek) oraz drugi rodzaj, którego mamy nieskończoną ilość. Jak tylko złapiecie jajka to od razu je wrzucajcie do inkubatorów. Ja na początku zapomniałem i miałem 9/9 jajek i już się nowe nie zbierały. Z jajek można zdobyć trudniejsze do zdobycia pokemony. A poniżej mój aktualny Pidgeot.



wtorek, 28 czerwca 2016

Lubisz na ostro? Oni urządzili prawdziwy Meksyk!


Jak wiecie bardzo lubię hamburgery co można wywnioskować zarówno będąc tutaj, jak i na moim  instagramie. Dlaczego? W sumie miłość do burgerów wzięła się już z czasów młodości, kiedy to jedna z sieci reklamowała swoje zestawy dziecięce. Dość smaczne jak na tamten moment burgery plus zabawka. Na zawsze zapamiętam wyjścia rodzinne do tegoż miejsca - całą otoczkę wspólnego wyjazdu, a do tego zabawki, które bardzo lubiłem (pochodzę jeszcze z pokolenia, które w wieku 10 lat nie myślało o pierwszym razie, wódce i papierosach, tylko bardziej o nowych tazosach i kolekcji Lego). Z czasem jednak smak zwykłego burgera przestał mnie cieszyć i tym sposobem szukam cały czas nowych rozwiązań. Przy okazji nie mogę nie wspomnieć o Szafie, czyli jednym z lepszych Youtuberów żywieniowych działu fast-food. Szafa dba o linię, ma dobre wyniki lekarskie, a je cały czas fast-foody. Świetny facet, mega polecam jego kanał. Dużo humoru, dystansu i oceny wszystkich nowych posiłków, które pojawiają się "na mieście". A dlaczego nawiązałem do nowości?


Moim ulubieńcem fast-foodowym jest Burger King - przynajmniej od czasu kiedy jest w Bielsku, bo wcześniej odwiedzałem ich znacznie rzadziej. Jakoś długo do Bielska-Białej dotrzeć nie mogli, ale jak tylko dotarli, to również nie mogłem nie pojawić się na otwarciu. Ostatnio pojawia się bardzo dużo nowych kanapek i jedną z ciekawszych propozycji (bo zdecydowanie lubię na ostro), jest Nacho Whopper. Kanapka ta jest z serii limitowanej, czyli będzie dostępna tylko do 11 lipca 2016. Macie zatem 2 tygodnie żeby się z nią zapoznać.Oprócz opisanej przeze mnie kanapki Nacho Whopper do oferty weszła również Nacho Chicken dla wielbicieli kurczaków, jednak jej akurat nie próbowałem.


A dlaczego warto to zrobić? Po pierwsze, bo nigdzie wcześniej nie spotkałem burgera z nachosami w środku i o ile tylko burger-master nie pomyli składników (raz dostałem bez nachosów) to będzie ich w środku całkiem sporo co znacznie urozmaica środek. Wcześniej bardzo lubiłem w Burger kingu kanapkę Crispy chicken, bo oprócz mięsa i warzyw była chrupiąca panierka, co dawało fajne przełamanie. W Nacho Whopperze mamy tego przełamania znacznie więcej. Oprócz nachosów mamy jalapenos, których jeśli dostaniemy solidną porcję to w połączeniu z dwoma ostrymi sosami: chunky salsa i mexicana otrzymamy prawdziwy ogień. Póki co jadłem tego burgera dwa razy i o ile za drugim wyszedł im nieco za łagodnie, to za pierwszym czułem kanapkę jeszcze dobre pięć godzin po zjedzeniu. Efekt niemal idealny i stopniem pikanterii ciężko ją będzie przebić.


Powyżej fotka wzorcowej kanapki. W sumie to oprócz nieco mniejszej ilości sałaty jaką znajdziecie w swojej to wiele nie odbiega. :) Ważnym elementem jest też 100% wołowiny. Mięso z Burger kinga smakuje mi bardzo i często mam wrażenie, że powoli z fast-fooda "król" przekształca się w slow-food, podawany jednak znacznie szybciej. Poniżej macie kaktusa, którego otrzymałem wraz z zaproszeniami na nową kanapkę. Jest to kolejne zaproszenie od Burger kinga z którego skorzystałem, co oczywiście nie miało wpływu na opinię.


PS. Do kanapki można również dokupić osobno nachosy co tworzy zestaw, który warto rozważyć np przed kinem.

niedziela, 22 maja 2016

Czego dziennikarze zazdroszczą blogerom?




Ostatni Superwizjer z udziałem polskich youtuberów - Gimpera oraz Atora nasunął mi jedną myśl. Biedniejsza i gorsza część mediów, czyli telewizja non stop zazdrości czegoś stronie internetowej. Czego? W moim odczuciu wygląda to mniej więcej tak:

Internet zawsze może więcej.

Wiecie - tv ma swoją ramówkę. Cokolwiek leci tam w granicach od szóstej rano do drugiej w nocy. Główne programy 18-22. Określony prime time. Nie przeskoczysz. W internecie możemy mieć to co najlepsze o tej samej porze. Między 16-22 powstają miliony tekstów. Miliony nowych filmików. Często tak samo profesjonalne jak w telewizji. Ta walka już na starcie jest nierówna, a Ci głupi dziennikarze non stop zapraszając do Kawy czy herbaty czy innych tego typu szmelców pytają "Co Ty właściwie robisz w życiu - puszczasz filmiki? Da się z tego wyżyć?". Odrobina zainteresowania, kilka chwil na research i wiedzieliby, że ten, kogo zapraszają spełnia ich sny. Jednocześnie zarabiając masę kasy. Osobiście miałem zaproszenie do kilku audycji radiowych póki co. Odmówiłem. Nie chcę się kompromitować i opowiadać, że "Tak - może być to praca". "Tak, z bloga można żyć". Ja może jeszcze nie, ale są setki przypadków, gdzie etat był u blogera tylko stratą czasu, którą z czasem właśnie sobie radzili - odchodząc i poświęcając się tylko tworzeniu.

Internet zawsze może lepiej.

Jeszcze jakiś czas temu filmiki na Youtubie były w rozdzielczości 240 x 400. Maksem było jakieś 860, które i tak na ekranie średnich monitorów wyglądało dość przeciętnie. Obecnie filmiki na YT lądują w jakości HD. Czasami nawet w 4k. Telewizory również mają możliwość nagrywania w takich jakościach... ale czy widzieliście Klan nagrany w takiej rozdziałce? Kiedyś niemal każdy kanał miał swój program gammingowy. Obecnie nie są w stanie przebić nawet przeciętnego YouTubera, więc z tego zrezygnowali. Pozostaje czekać aż na YT zaczną pojawiać się dobre kanały informacyjne, kanały z serialami, które i tak będą wyglądały bardziej profesjonalnie od Szkoły czy innego Szpitala. To będzie początek końca telewizji.

 

Internet może szybciej.


Znów kwestia ramówki - wiadomości są o określonych porach, programy publicystyczne są również o porach stałych. Internet reaguje na wszystko momentalnie. Ktoś oglądając kiedyś telewizję, a teraz tylko internet może śmiało przyznać, że z tv może zwyczajnie zrezygnować. Coś co wydarzyło się o 12tej w internecie wieczorem jest już przeżytkiem. Telewizja dopiero wieczorem zaczyna się tym zajmować.

Internet może mocniej.

Bawi mnie, gdy telewizja ogłasza, że jakiś niesamowity odcinek Trudnych spraw obejrzało 200 tyś osób. Serio? Tyle to obejrzało w dwa dni najnowszy odcinek Gonciarza. Albo zDupy. Albo kogokolwiek w internecie. Pranki Wardęgi ogląda publika nieosiągalna dla jakiejkolwiek telewizji polskiej. Nie wspominając o gazetach czy radiu. Dziennikarze nadal się dziwią, że YouTuber czy Bloger może dostać sumę pięcio czy nawet sześciocyfrową za reklamę nie patrząc na to, że ten człowiek dociera do znacznie większej ilości osób. Film na YT czy tekst na blogu ma jeszcze jeden plus... on nie znika. Jeśli firma wykupi reklamę w przerwie meczu - połowa zrobi w tym czasie zakupy/kanapki/obejrzy z nudów nie wiedząc co to. Kilka osób obejrzy, może coś kupi, może nie. Tekst w internecie będzie nieśmiertelny. Ilekroć ktoś będzie zastanawiał się nad zakupem golarki marki X to trafi na tekst, który coraz to lepiej będzie się pozycjonował. Nadal nie rozumiem oburzenia społeczeństwa, a przede wszystkim dziennikarzy, że na działalności internetowej można tyle zarabiać.


Internet może niezależnie.


Jednym słowem - chcę o czymś pisać, to piszę, nie chcę - nie piszę. Ileż to razy zdarzało mi się siedzieć na trybunie (kiedyś byłem dziennikarzem sportowym) obok dziennikarza, którego wysłano na mecz, ale był z zupełnie innego działu redakcyjnego. Innymi słowy - gościowi od muzyki kazano przyjechać, zrobić kilka fotek plus tekst o tym jaki świetny mecz oglądał. Umierał ze złości nie rozumiejąc piłki nożnej i tego co tu się dzieje. Kilka dni później czytałem suchy jak studnia na pustyni tekst. Kto strzelił, kto nie strzelił, jaki wynik. Same statystyki, mogli wysłać gimnazjalistę, któremu poprawiliby błędy - wyszłoby żywiej i ciekawiej. 

Innym razem spotkałem znajomego, robiącego relację z nadejścia jesieni w parku. Podejrzewam, że równie mocno cieszył się z otrzymania ambitnego tematu. A o czym piszę ja? Ano o tym, o czym chcę. Jeśli chcę piszę - jeśli nie, to nie piszę. Mogę sam wybrać temat i mieć zdanie jakie chcę, a nie iść z "linią poglądową" gazety, telewizji. 

Dlaczego?


Dlaczego ruszyłem tą sprawę? Bo "Uwadze" wcale nie chodziło o rozwiązanie problemu. Od rozwiązania tego problemu jest sąd i sprawa jest już tam od dawna. Nie mnie oceniać kto miał rację, bo jest tak zbyt wiele wątków. Jeden kradł tagi, inny nie dotrzymywał słowa. Potem się wzajemnie obrażali. Na początku myślałem, że to zwyczajnie dla podbicia subów, bo bardzo wiele ich sprawa przyniosła, ale widać nie. TVN zajął się sprawą aby pokazać, że w internecie to nie warto nikomu ufać. Że telewizja taka profesjonalna, a YouTuberzy tacy źli. Że jeśli ktoś chce pompować kasę w reklamy to u nich, a nie u gości nawołujących do nienawiści. Najzabawniejsze, że Gimpera jakiś czas temu zaproszono jako inspirację nastolatków. Obecny materiał nagrali z nim podstępem, stąd go nie autoryzował i był zamazany. Kiedyś takie coś robiono z kibicami, obecnie sezon ogórkowy i wąsy w TVN nie próżnują szukając społeczeństwu innego wroga.

TVN - nie oglądam. (włączyłem tylko powtórkę z internetu)




niedziela, 1 maja 2016

Lubię pracować w niedzielę




Pewnie większość z Was wie, że miłościwie nam rządzący chcą ustawowo zakazać pracowania w niedzielę. 80% głosów należy do partii rządzącej i w sumie nie mnie oceniać czy zmiana partii będącej u sterów była dobra czy zła, bo nie lubię się w polityczne tematy mieszkać. Natomiast obecnie mocno dotknęli sfery, w której pracuję i chcę napisać... STOP.

Zacznijmy od tego, że niedziela to dzień wolny głównie przez to, że nasz kraj jest pro-katolicki. W innym kraju moglibyśmy żądać wolnej soboty, w jeszcze innym pewnie znalazłby się poniedziałek. Dla mnie ten dzień jest jak każdy inny. Dlaczego? Ano gdy tylko skończyłem 16 lat to ze zgodą rodziców poleciałem do najbliższego marketu, żeby móc zarabiać sam na jakieś drobne wydatki. Od zawsze lubiłem mieć pieniądze, jakiś stopień niezależności. Wiadomo, na mieszkanie czy jedzenie się nie dokładałem, bo to jeszcze nie był ten moment, ale przynajmniej na kino czy piwo nie musiałem upraszać rodziców, tylko wyciągałem z własnej świnki skarbonki. Uczeń gimnazjum, potem technikum czy student dzienny wolne ma zwykle w... sobotę i niedzielę. Jest to dla mnie dość oczywiste, że pomimo, że czasami trzeba się pouczyć to spora część młodzieży zwyczajnie ten czas marnuje. Wiadomo, marnowanie czasu jest fajne, ja jednak wolałem spędzać ten czas efektywniej.



Tu dochodzę do momentu, który podnosi mi ciśnienie. Jeśli ktoś ustawowo zakaże handlu w niedzielę to większość osób, które będą chciały iść taką drogą jak ja będą miały ją zablokowaną. Mało tego - jeśli już tak pracują, zostaną zwyczajnie zwolnione. Masa merchendiserów, promotorów czy ambasadorów pracuje głównie na zasadzie sobota - niedziela. Myślicie, że ktoś będzie utrzymywał stanowisko pracy dla osoby, która będzie pracowała 4 dni w miesiącu? Zwłaszcza, że wchodzić ma kolejna ustawa, ograniczająca umowy śmieciowe i zakładająca wynagrodzenie minimalne... . Większość pracujących obecnie będzie musiało albo częściowo olać edukację (bo z systemu sobota-niedziela, firmy przejdą na piątek-sobota), albo... zrezygnować z pracy i być całkowicie zależnymi od rodziców. 


Politycy tym samym pchają się w portfel każdego z nas jak mało kiedy dawniej. Ja polubiłem pracę w niedziele. Pracuję tak od ponad 14 lat. Czemu ktoś ma mi mówić, że jest to złe? Czemu cały czas stado baranów płacze nad "biednym panem który wykłada towar w niedzielę i biedną panią kasjerką, która chciałaby spędzić czas z rodziną", podczas gdy w niedzielę, święta etc pracuje masa innych stanowisk? Nie mówcie im, że w niedzielę i święta pracują też lekarze, policjanci, strażacy, taksówkarze, stacje benzynowe, apteki, kierowcy autobusów, kolejarze, pracownicy bramek na autostradach, piloci, stewardessy, kontrola lotów i pierdyliard innych osób. Ich świat wtedy zawali się już w całości, a morze współczucia wyleje się bardziej, niż Nil na lecie.





A tymczasem uciekam grillować. Pogoda sprzyja.


niedziela, 27 marca 2016

Umyj okna dla Jezusa. Życzenia wielkanocne



Na początek życzę Wam Wesołych Świąt spędzonych w fajnej atmosferze. I mało do zrzucania po świętach, bo wiadomo, jedzenia zawsze w święta za dużo, a zmarnować się nie może. I nie, nie wytłumaczysz babci, że jadłeś 10 minut temu. Przyszła pora na kolejny posiłek. ;)

Przy okazji świąt natrafiłem na jeden mem internetowy... Idą święta, umyj okna dla Jezusa. Generalnie nieco szydera, ale daje domyślenia... a przynajmniej mnie. Święta kompletnie nie są już tym, czym były dawniej. W sumie to nie tęsknię, bo podejście do wiary też mi się gruntownie zmieniło, ale tak przy świętach Bożonarodzeniowych, jak i Wielkanocnych więcej jest przygotowywania, całodziennego sprzątania wszystkiego co się da włącznie z trzepaniem dywanów i porządkowaniem strychu, niż realnego myślenia o świętach... a czasu w te święta na cokolwiek świątecznego jest mało...


Jakby nie było Święta Wielkanocne mają na dobrą sprawę jeden dzień - niedzielę. Jestem Ewangelikiem, więc dla nas najważniejszy jest piątek, natomiast po piątku następuje kompletnie nieważna sobota w którą się zwykle sprząta, gotuje etc. Potem przychodzi niedziela.... no i poniedziałek, który jednak jeśli ktoś pracuje w gastronomii czy jakiś usługach już jest niestety dniem pracującym. Dziwne to i pewnie nie o taką Polskę walczyli, ale tak to obecnie wygląda. Poniedziałek przestał być świętem typowo wolnym i zaczął być jak drugi dzień świąt Bożonarodzeniowych, tyle że tam jest to trzeci wolny dzień (jeśli ktoś oczywiście nie pracuje w Wigilię, co też jest w sumie w standardzie), tutaj natomiast drugi. Piękny dzień za oknem, więc korzystajcie z niego jak najbardziej możecie, bo kolejny odpoczynek dopiero w weekend majowy.



Dziś króciutko, przeznaczcie czas dla rodziny przy wielkanocnym stole. :*



poniedziałek, 21 marca 2016

Gościnność po żywiecku? Viva La Sopressa Drama




Ostatnio spędzam dużo czasu poza domem. W myśl zasady, że większość ludzi umiera w domu, wolę w nim zbyt wiele czasu nie przebywać. Przebywanie jednak w jednej z pizzerii żywieckiej przyprawiło mnie o przemyślenie, że gdybym umarł właśnie tam to szanse, że ktoś by mnie znalazł byłyby bliskie tym, gdybym mieszkał samotnie w kawalerce, na skraju miasta. Ale po kolei...

Wraz z Moniką i Szymkiem (zbieżność imion przypadkowa lub nie) uznaliśmy, że wyjdziemy po pracy na pizzę. W Bielsku jest niby wiele pizzerii, ale zawsze milej jest pojechać gdzieś dalej, a koleżanka poleciła nam jedną z żywieckich pizzerii, co było dość ciekawą alternatywą. Wraz z uruchomieniem obwodnicy do Żywca jedzie się z 15 minut, czyli tak samo długo co na obrzeża Bielska. Pizzeria Viva La Sorpresa, bo tak nazywało się to miejsce mieści się zaraz obok parku w Żywcu, czyli potencjalnie najlepszej lokalizacji w tej części Polski. O ile byłem kilka razy w Żywcu o tyle nie znalazłem lepszego miejsca do którego ktoś mógłby zabrać tam kogoś na randkę, spotkanie, cokolwiek. Wiecie - park (z którego kiedyś wrzucę Wam fotki, bo jest niesamowicie efektowny), do tego dobre jedzenie. Ciężko taki handicup spieprzyć. Ale...


Weszliśmy. Pierwsze, co mnie mocno zdziwiło, to pięć osób za barem. Myślałem, że ktoś zrobił Ctrl C+ Ctrl V na kelnerze, ale nie. Koleżanka powiedziała Dzień dobry, na które nie otrzymała odpowiedzi. Ja w ogóle nie powiedziałem zakładając, że kultura pracy odwraca kolejność. Gdy przychodzisz do czyjegoś domu w gości to powinieneś powiedzieć Dzień dobry, jednak... gdy przychodzisz do sklepu, restauracji czy czegoś w ten deseń to wymogi odwracają tę sytuację. Przywykłem. Nie zrażeni początkowym faux pas poszliśmy zwiedzać pizzerię. Nie zrobiłem fotek wystroju z racji tragicznego światła tamże. No i pajęczyn na lampach, ale o tym potem. Wybraliśmy drugie piętro. Dziwne, ludzi w środku może z pięć, a pizzeria ma dwa piętra. Może miewała lepsze momenty niż podczas naszej wizyty?

Pierwsze piętro miało swój bar. Nietypowo jak na taką małą pizzerię, no ale może jednak na prawdę zwykle tam jest pełno? Problem polegał na tym, że kompletnie nikt nie obsługiwał tego baru. Po początkowych rozmowach ustaliliśmy zamówienie. W zasadzie siedzieliśmy, siedzieliśmy i... siedzieliśmy i kompletnie nikt się nami nie zainteresował. Zdarzało mi się bywać w różnych miejscach, gdzie przez ogromną ilość klientów kelnerowi przytrafiło się mnie nie zauważyć, ale tutaj było zupełnie inaczej. Przechodził nawet obok nas kelner, który sprzątał stolik obok. Pomyślałem sobie, że pewnie po odniesieniu talerzy przyjdzie. Nic bardziej mylnego. W przypływie skrajnych emocji wpadłem na pomysł żeby zamówić pizzę przez telefon. Zabawny pomysł musiał zostać zrealizowany i tym sposobem złożyłem zamówienie po czym... dowiedziałem się, że rozmawiam z kierowcą, który aktualnie jest w trasie. Rozumiecie to? Pięć osób za barem, a zamówienia odbiera kierowca, który albo jedzie autem i trzecią ręką zapisuje zamówienie i adres albo właśnie jest w trakcie dostawy. Nic dziwnego, że odebrał za trzecim razem. 


Miałem ochotę zwyczajnie wyjść, bo skoro siedzieliśmy tam 40 minut i kompletnie nikt nie przyszedł po zamówienie to albo z nimi jest coś nie tak albo ze mną. Może oba, ale w tym przypadku nic ich nie tłumaczy. Jednak głód kazał mi walczyć. Zszedłem w końcu na dół żeby zobaczyć czy może na przykład nie zamknęli uprzednio nas nie informując, ale za barem stały trzy osoby, więc wszystko w najlepszym porządku. Złożyłem zamówienie, po czym chciałem powiedzieć, że siedzimy na górze, ale "kelner" mnie ubiegł podając tackę żeby mi się łatwiej niosło. #noszkurwa . Jakby tego było mało tacka się cała lepiła, a o toaletę celem umycia rąk bałem się zapytać, bo jeszcze usłyszałbym, że siku to w parku za drzewem czy coś. Dopełniłoby to jakość obsługi.

Po jakimś czasie (tu akurat poszło w miarę szybko) wjechała pizza. I znów ambaras. "Kelner" przyniósł (czyli jednak cokolwiek tu przynoszą, bo spodziewałem się bardziej krzyknięcia z dołu "weźcie se pizzę, bo już jest") dwie pizze i... jeden talerz. Na prośbę czy dałoby się zorganizować więcej talerzy zapytał "ile?". Popłakałem się ze śmiechu, ale fartem udało mi się w międzyczasie wypowiedzieć, że jesteśmy w trójkę i mamy jeden talerz. Bałem się czy zrozumie, a że zniknął na dobre to zdążyliśmy część pizzy już zjeść. W sumie da się bez talerzy, ale jednak średnio lubię kruszyć jedzeniem po stole. W końcu nadszedł rzucając niemal dwa talerze przede mnie. Wprawdzie mógł je podać każdemu osobno, no ale byłoby to zbytkiem łaski.


Jedyne do czego nie mógłbym się przyczepić to pizza. Jak na dużą nie była jakiś wielkich rozmiarów, ale fajnie, równo rozłożona składnikami i może to jej urok, może to... mój głód, ale w tym miejscu nie miałbym się do czego doczepić. Sera było też sporo i spodobało mi się to, że rozłożyli go na rantach, przez co jedzenie ich nie przypominała jak w typowej pizzerii - jedzenia wczorajszej bułki, tylko coś na wzór tych bułek z serem z marketów. Lubię je więc ranty serowe również. Jedzenie umilało nam oglądanie wystroju. Widać po pajęczynach i kurzu, że kelnerzy starają się swoją pracę ograniczyć do minimum. Mówią, że jaka płaca, taka praca, więc pewnie kokosów chłopaki tam nie zbijają.

Na koniec jeszcze jedno zaskoczenie. Pracowałem w wielu miejscach jeśli chodzi o gastronomię. Wszędzie funkcjonowała zasada, że siedzi się do ostatniego klienta... jednak nie tam. Punkt 23 kelner uświadomił stolik obok, że zaraz zamykają. Zapytałem go czy przypadkiem nie mają do 24 na co stwierdził, że musiałem pomylić pizzerie. Fakt, pomyliłem i drugi raz mi się to nie przytrafi. Pizzeria znajduje się przy Tadeusza Kościuszki 33a - w drodze do parku omijać szerokim łukiem.

La sorpresa to po hiszpańsku niespodzianka. Takich niespodzianek więcej bym nie chciał. Są jakieś żywieckie pizzerie/restauracje na poziomie? Cena jest najmniejszym kryterium, bo nawet przy zostawieniu 70zł na barze nie spodziewałbym się obsługi na poziomie baru kebabowego (nie urażając budek z kebabem, bo w wielu było znacznie milej).


wtorek, 15 marca 2016

Biegania ciąg dalszy. Wrzucam drugi bieg.



Pisząc ten tekst wyglądam na swój sposób dziwacznie. Dziwacznie jak na faceta, bo facet w leginsach i obcisłej bluzie zawsze wygląda dziwacznie, a przynajmniej tak się utarło. Całe szczęście, że podczas biegania tak o tym nie myślę. Tak, wróciłem do biegania. Kiedyś już pisałem o bieganiu, wtedy był taki czysty falstart. Bo niby wystartowałem, cieszyło mnie to, ale mobilizacja była dość krótka. Teraz czuję, że może się skończyć miłością życia. Albo chociaż kilku sezonów.

Na mój poprzedni tekst o bieganiu mogliście natrafić tutaj, był dość mocno komentowany, w odróżnieniu od ostatnich tekstów. I tak was lubię, pomimo braku komentarzy, bo statystyka mi mówi, że wpada was tu sporo. Co do pierwszych biegów po przerwie to mam takie wrażenie, jak Kominek, a raczej Jason Hunt jak zaczynał biegać. Co prawda moment w którym padałem na ryj po przebiegnięciu 300 metrów mam już za sobą, co nie zmienia faktu, że dookoła mnie są niemal same górki, więc gdzie bym nie pobiegł to jest więcej podbiegów, niż rzeczywistego biegania.


Kilka dni temu wybrałem się wraz z koleżanką, aby wybrać jakieś ubrania do biegania. Trochę mnie znacie i pewnie wiecie, że bez dodatkowej motywacji nie mógłbym zacząć biegać. Poza tym biegając w starych dresach dziwnie się czułem. Kupiłem więc leginsy, bluzę, koszulkę oraz opaskę, dzięki którym mam autentyczną ochotę na bieganie nawet po pracy. W sumie to mam też ochotę na bieganie przed, ale zwykle odmawiam sobie tej przyjemności pamiętając w jakim stanie czasami z biegania wracam. Uznałem, że lubię biegać wieczorem. Wiecie, całkowita pustka na trasie, szum zasypiającego miasta w uszach i masa przemyśleń. Ja i trasa. Trasa i ja. Mogę wszystko. Nie muszę nic. Nie mam założeń, planów. Nic ponad siły. Gdy chcę - biegnę, gdy uznam, że na dziś wystarczy te 30 minut, to kończę po nich. Jeśli w połowie uznam, że spacer w drodze powrotnej będzie miłym doświadczeniem, to tak też robię.

Bieganie przez to wydaje mi się takim sympatycznym sportem. Bez zbędnej presji, narzucania reguł. Wiadomo, na poziomie półmaratonów czy maratonów dochodzi jakaś rywalizacja. Natomiast jest to bardziej rywalizacja z samym sobą, niż z przeciwnikami. Jeśli mocno się przygotujesz to nic nie stanie Ci na drodze. Fajna perspektywa. Niby zawsze lubiłem sporty drużynowe. Piłka nożna sprawiała mi autentyczną przyjemność. Nawet siatkówka, która niby mnie specjalnie nie pociągała, ale uprawiana kilka lat mogła cieszyć. Patrząc jednak wstecz najbardziej realizowałem się w tenisie stołowym. Wszystkie wyniki były wytyczną potu, który wylałem wcześniej na treningach. Wydaje mi się, że tak samo jest z bieganiem. Ile dam z siebie, tyle bieganie da mnie. A co potem? Czas pokaże.


Tak, biegam bo to modne. Nie lubię udowadniania komuś, że nie jestem wielbłądem. Wydaje mi się, że taka postawa jest dość oczywista. Gdyby w Polsce nastał boom na bierki to zabrakłoby ich na półkach. Ciężko interesować się czymś o czym się nie słyszało, a że ciężko nie trafić na temat o bieganiu, toteż zainteresowałem się tym jakieś pół roku temu. Nie wiem czy mam ku temu predyspozycje i czy skończy się na czymś więcej, niż godzinnych truchtach dookoła Straconki. Dla mnie to póki co bez znaczenia. Czas pokaże.

W bieganiu podoba mi się też brak ograniczeń. Nie trzeba rezerwować hali, nie trzeba zbierać nie wiadomo jakiej liczby osób. Jeśli się nie chce to można nawet wziąć stare buty, naciągnięte przez siedzenie przed telewizorem dresy i po prostu wyjść z domu. Na ile? Na dokładnie tyle, ile chcemy. Aktualnie nie mam norm. Żadnych. Czytałem kilka poradników, zalecały jednego dnia biec 20 minut, innego 30, po pół roku godzinę. Bezsensu. Dziś padało, więc biegałem 30 minut. Ostatnio było, jak na zimę, ładnie, więc biegłem ponad godzinę. Część biegłem, część truchtałem, a momentami szukałem lepszego kawałka na mp3ce. Czas nie jest ważny, odległość nie jest ważna. Liczy się tylko przyjemność.





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...